piątek, 18 września 2020

Piątkowa Pisanina #5 - Odpowiedź na kwiecistą obronę "Kwiatka"

Są wybitni aktorzy, którzy wsławili się rolami czarnych charakterów, np. Sean Bean. Widocznie dopiero taka droga doprowadziła mnie do tego, aby zainteresować swoimi poglądami na sport bardziej rozpoznawalnych kolegów po fachu. Nie pozostanę jednak dłużny - choć w tekście red. Mariusza Czykiera z Eurosportu (opublikowanym na jego blogu, nie na stronie stacji) moje nazwisko nie pada (nie wiem, z jakiego powodu - ale spośród tych, które mi przychodzą do głowy, żaden nie jest dla mnie wystarczającym do analogicznego "rewanżu"), siła social mediów jest na tyle mocna, że łatwo zidentyfikować mnie jako jego inspirację. Wobec tego, czuję się "wywołany do tablicy" i zobowiązany do odpowiedzi.


 

Tak, prawdą jest że "raczyłem byłem" (jako filolog nie mogę nie docenić piękna użytego czasu zaprzeszłego) użyć słów o "zachowaniu antysportowym z pogranicza prostytucji i korupcji" i chciałbym zaznaczyć dwie rzeczy - po pierwsze, że nie są to słowa, których nie odważyłbym się powiedzieć poza internetem (bo takie głosy, choć się nie pojawiły, mogłyby zostać podniesione), po drugie, że nie są one kierowane osobiście do Michała Kwiatkowskiego, a dotyczą całego mojego poglądu na zawodowe kolarstwo szosowe. Tym bardziej nie chciałbym być stawianym w roli zawistnego rodaka, który zazdrości mu sukcesów, że nigdy nie rozumiałem tej naszej narodowej wady, zawierającej się w zdaniu "ja mogę mieć źle, byle sąsiad miał gorzej". Jak rozumiem, użyte przez red. Czykiera wyrażenie "wieczni malkontenci" miało odnosić się m.in. do mnie. Ci, którzy częściej korzystają z okazji do rozmowy ze mną na sportowe tematy (do czego szczerze zachęcam), doskonale wiedzą, że dużo bliżej mi do niepoprawnego hurraoptymisty, który cieszy się nawet z sukcesu na imprezie, którą nie wszyscy obserwatorzy sportu uznaliby za całkiem poważną.

Wracając jednak do tematu dyskusji - różnica zdań pomiędzy mną a red. Czykierem wynika z tego, że on jest człowiekiem zafascynowanym kolarstwem, to ta dyscyplina jest jego "konikiem", tak jak dla mnie są to pięciobój nowoczesny. Oznacza to, że i ja przymykam oko na pewne wady pięcioboju, starając się wyeksponować to, co w nim najlepsze, zwłaszcza że w przeciwieństwie do kolarstwa szosowego, jest to sport, który promocji potrzebuje jak kania dżdżu. Nie oznacza to jednak, że ośmieliłbym się nazwać krytykę np. losowania koni w pięcioboju "głupotą", z którą "polemizowanie jest niepotrzebną nobilitacją" (swoją drogą, te cytowane wczoraj przez red. Czykiera na Twitterze słowa wypowiedziane zostały oryginalnie przez człowieka, który zakładał partię polityczną wespół z Ryszardem Czarneckim i Januszem Korwin-Mikkem).

Odnosząc się w końcu do meritum - red. Czykier wskazuje na słowa "sacrifice" i "poświęcenie", odróżniając je w obu językach, gdyż według niego Polacy (w domyśle "wieczni malkontenci", o czym wspomniałem w pierwszym akapicie) nie rozumieją słowa "poświęcenie", tłumacząc je jako "schowanie własnych ambicji do kieszeni". Ja uważam, że w ogóle nie można tu mówić o "poświęceniu", czyli "ofierze" (wspomniane "sacrifice" - z łac. "sacrificium"), gdyż ta, przynajmniej według mnie, zakłada bezinteresowny altruizm. Tymczasem, i to już słowa wprost red. Czykiera, "tak, chodzi o pieniądze".

Cenię szczerość i tym bardziej cieszy mnie, że nikt nie próbuje tego ukrywać - po pierwsze, "tak jest uczciwiej", jak to powiedział w końcowej scenie "Vabanku" Henryk Kwinto, a po drugie, znacznie ułatwia to dyskusję. Podobnie jak szczere są słowa o "naiwności na poziomie sześciolatka", którą według red. Czykiera charakteryzują się ci, którzy dyskredytują znaczenie pieniądza we współczesnym kolarstwie. O tym, że jestem naiwnym idealistą wiem doskonale, nigdy się tego nie wstydziłem i nigdy tego nie ukrywałem - to akurat jest taka moja przywara, której nie uważam za wadę i której nie chcę się pozbyć, choć nie raz, nie dwa doprowadzała mnie do srogich rozczarowań.

Wracając do tematu pieniędzy - kwestia tego, że za indywidualne zwycięstwo premiuje się finansowo całą drużynę, choć to wyłącznie imię i nazwisko triumfatora pojawia się na listach w różnych rocznikach, kronikach itp., jest clou całej mojej negatywnej opinii o kolarstwie szosowym i powodem różnicy zdań pomiędzy mną a moim adwersarzem. Ja bowiem uważam to wprost za zakłamanie - albo jest to sport drużynowy, wygrywa drużyna tego, który pierwszy przekroczył linię mety i wtedy uczciwie cała nagroda idzie do podziału, albo jest to sport indywidualny, zwycięzcą jest kolarz mający imię i nazwisko i wtedy każdy pracuje na swój rachunek - zarówno w znaczeniu finansowym, jak i swojego sportowego CV. Red. Czykier nazywa to natomiast "urokiem tego sportu".

Moje pierwsze skojarzenie z tymi słowami - inna niezbyt lubiana przeze mnie dyscyplina, piłka nożna, w której przez długi czas broniono się przed powtórkami wideo, twierdząc, że "błędy sędziego są również elementem gry, taki jest jego urok" (swoją drogą, jednym z tych, którzy te słowa głosili w naszym kraju był piłkarz, który najważniejsze drużynowe trofeum w karierze może wpisać do CV dzięki bramce z rzutu karnego odgwizdanego za faul na nim przed linią 16 m wymalowaną na murawie stadionu Heysel). O tym, ile tych "błędów" było zamierzonych proszę się spytać we wrocławskiej prokuraturze, choć z zastrzeżeniem, że otrzymacie prawdopodobnie mocno zaniżone, bo wyłącznie potwierdzone dane. Stąd właśnie moje słowa o "pograniczu prostytucji i korupcji".

O kolejnej części ripostowanego wpisu nie powiem zbyt wiele, bo nie za bardzo wiem, jak odnieść się do porównania "szczęścia" w postaci uniknięcia kraksy, która jest, jak to się mówi w świecie innej zdegenerowanej pieniędzmi dyscypliny, Formuły 1, "incydentem wyścigowym", do odgórnego ustawienia zawodów przed startem przez bossa zespołu (tak, również i to "zdarza się" w F1).

Pójdźmy zatem dalej. Jeśli chodzi o postawienie 176 walczących o zwycięstwo zawodników na starcie i o to, że "pozabijaliby się na pierwszym zakręcie" - porównanie do maratończyków, którego użyłem na Twitterze, ma faktycznie tę lukę, że ani nie mają oni gabarytów kolarza wraz z rowerem (zarówno na szerokość, jak i na długość), ani nie osiągają takich prędkości. Być może nadmiar zawodników to faktycznie problem, wymagałoby to, oczywiście, sprawdzenia w praktyce, jednak sport ewoluuje - trzy tygodnie temu podczas mistrzostw Polski w pięcioboju nowoczesnym Marcin Horbacz wspominał, jak kiedyś szermiercze turnieje pięcioboistów trwały po kilkanaście godzin, bo na starcie stawała blisko setka zawodników. Teraz zawody powyżej 36 startujących, w miarę możliwości organizacyjnych, rozgrywane są z eliminacjami. Ograniczenie liczby startujących w poszczególnych wyścigach nie jest chyba jakąś wielką rewolucją - w końcu w wyścigu olimpijskim startuje "tylko" 130 kolarzy.

Argument red. Czykiera o przeliczaniu masy, prędkości i drogi na inne wartości fizyczne (też byłem na tyle niezainteresowany fizyką w szkole, aby po prawie dekadzie od ostatniej lekcji pamiętać głównie podstawowe wzory) z pewnością sprawdza się, ba, jest podstawą przy wyścigach na platformie Zwift, które i Eurosport transmitował w trakcie pandemicznego lockdownu. Jeśli dobrze pamiętam, profesjonalni kolarze regularnie byli pokonywani przez "Tajemniczego Stu", specjalizującego się właśnie w jeździe na trenażerach. Natomiast w sporcie nieelektronicznym, o czym doświadczony dziennikarz powinien dobrze wiedzieć, stricte matematyczne przeliczanie wszystkiego prowadzi do klęski wszelkich przewidywań - najjaskrawszym przykładem niech będzie choćby tak popularna w Polsce sztafeta 4x400 m, gdzie sumy czasów indywidualnych nie są adekwatnym wyznacznikiem pozycji danej drużyny, albo zawody żużlowe, gdzie można umiejętnie się bronić mając teoretycznie słabszy motocykl od siedzącego na deflektorze rywala.

Podobno to właśnie drużyny mają "wyrównywać" różnice fizyczne wśród kolarzy. Wydaje mi się, że właśnie o to w sporcie chodzi, aby wykorzystywać swoje warunki i słabości rywali, to też determinuje dobrego kolarza. A mi właśnie na tym zależy, żeby wygrywał najlepszy. Jeśli traci się w górach, a zyskuje na płaskim, to trzeba popracować więcej nad jazdą w górach, a nie liczyć na to, że "kolega pomoże". Taki przykład widzieliśmy choćby na wspominanych MP w pięcioboju - postęp, jaki zrobiła Marta Kobecka w swojej "pięcie achillesowej", czyli biegu, pozwolił nam emocjonować się walką o złoto mistrzostw Polski o wiele dłużej, niż w przypadku poprzednich edycji tej imprezy.

"Wracając do Kwiato", bo przecież od jego zwycięstwa się wszystko zaczęło (a i on w górach się poprawił na przestrzeni ostatnich lat - muszę podkreślić, że to też zauważam) - moje pierwsze publikowane dziś refleksje na temat, na którym się dziś rozwodzimy, wywołał komentarz w Eurosporcie Dariusza Baranowskiego. "...Pokazali, ile warta jest ta drużyna, gdy lider się wycofuje" - w mojej interpretacji oznacza to, że mają też silnych zawodników poza swoim liderem i danie im szansy również skutkuje szansą na zwycięstwo. Red. Czykier (to akurat nie z ripostowanego jego wpisu, a z Facebooka), twierdzi, że oznacza to, że "drużyna jest warta wiele, gdy po wycofaniu lidera nie poddaje się i nadal walczy". Interpretacja zależy, oczywiście, od odbiorcy, a dla nadawcy ukłony za wypowiedzenie słów na tyle uniwersalnych, że obie strony dyskusji mogą to sobie wypisać na "sztandarze".

Zgadzam się również z tym, co pan Darek powiedział na ok. 2 km przed metą, gdy Carapaz i Kwiatkowski dogadywali scenariusz rozegrania ostatnich metrów - "gdyby to rozegrało się w sportowej walce, byłbym spokojny o to, że to Michał wygra". Tak, ja też byłbym wtedy spokojniejszy. Mało tego - wywalczone zwycięstwo po pierwsze lepiej smakuje od podarowanego, po drugie zamyka usta "wiecznym malkontentom", którzy gestem Carapaza dostali do ręki argument - "wygrał, bo mu kolega pozwolił".

Ostatnią część, o marzeniach i celach życiowych i zawodowych, wolałbym potraktować pokrótce. Mnie przypomina to słynne słowa Jerzego Janowicza - "kim wy jesteście, żeby mieć oczekiwania". To nie mi dane jest pracować w telewizji, więc liczę, że to pan redaktor zapyta swoich chlebodawców o porównanie wpływu zwycięstw Kwiatkowskiego oraz "poświęceń" Kwiatkowskiego na oglądalność - i nie omieszka otrzymaną odpowiedzią podzielić się publicznie. W końcu, skoro nie ukrywamy, że to pieniądz rządzi światem, to zwycięstwa "Kwiato" mają wpływ na postrzeganie jego pracodawcy (i sponsora) wśród Polaków, wygrane w zakładach bukmacherskich (nie pochwalam, ale nie udaję, że ich nie ma), oglądalność stacji pana redaktora, czytelność jego bloga, a zainteresowanych pewnie by można mnożyć i pan redaktor jako osoba będąca, jak już to ustaliliśmy na początku, dużo bliżej kolarstwa byłaby w tym lepsza. Z ekonomii jestem dużo słabszy, niż z fizyki, ale mam "przeczucie graniczące z pewnością", że łańcuch przyczynowo-skutkowy z każdym kolejnym ogniwem dotyka coraz więcej osób, a poza aspektem finansowym jest jeszcze miejsce u niektórych ludzi na dumę narodową z triumfów rodaka - i to jest chyba odpowiedź na pytanie "z jakiego powodu uparliśmy się rozliczać Kwiatkowskiego z realizacji jego marzenia?"

Od kilku godzin próbuje się postawić mnie w roli człowieka, który "nie rozumie kolarstwa", tego, że to sport zawodowy i w ten sposób zarabia się na życie. Ja je doskonale rozumiem, po prostu stoi ono w sprzeczności z moją wizją rywalizacji sportowej, również będącą dla zawodników głównym zajęciem i źródłem utrzymania, którą mam szczęście oglądać w wielu innych dyscyplinach, dlatego poświęcam im więcej czasu i uwagi niż kolarstwu szosowemu. Nie znaczy to jednak, że nie wiem, co w peletonie piszczy, albo że wypowiadam się na całkowicie obcy mi temat - choć przyznam, że moja motywacja do oglądania Tour de France w całości po rozbiciu duetu komentatorów Jaroński-Wyrzykowski jest zerowa, gdyż, doceniając wiedzę i fachowość p. Dariusza Baranowskiego, ja zupełnie innych rzeczy w wielogodzinnych kolarskich transmisjach szukam. Stąd też poczułem potrzebę wyklarowania swojej opinii w więcej niż 280 znakach na Twitterze. Wiem, że w starciu z pieniędzmi, jakie są w kolarstwie szosowym, wizja jednego dziennikarza, tak zgoła odmienna od obecnych realiów, nie ma siły przebicia, dlatego liczę, że jeśli do tej pory nie przekonałem swoich oponentów (bo należy zauważyć, że nie tylko red. Czykier w tej dyskusji na Twitterze brał udział), to przynajmniej rozejdziemy się w zgodzie, zostając przy swoich opiniach, bardziej lub mniej popularnych, szanując je, nie nazywając ich "głupotą", a krytykując merytorycznymi kontrargumentami.

Na koniec jeszcze chciałbym pociągnąć pewną osobistą kwestię. W mojej obecnej sytuacji zawodowej każdy raz, kiedy dziennikarz zawodowy (tj. zarabiający na dziennikarstwie) zauważa moją opinię, ba, dyskutuje z nią, a nawet inspiruje się nią do napisania swojego tekstu, jest dla mnie niezwykłą nobilitacją, znakiem, że jednak, pomimo braku zauważalności na co dzień, warto zajmować się tym, co kocham. Zabolało mnie jednak, że naszą dyskusję red. Czykier uznał za "nużącą", gdyż u mnie to wczorajsze popołudnie spędzone na Twitterze wzbudziło zgoła odwrotne uczucia. Jak widać, różnimy się w wielu kwestiach, ale żeby zakończyć optymistycznie (bo, jak wspomniałem wyżej, jestem optymistą), mamy coś, co nas łączy: obaj twierdzimy, że lubimy nazywanie rzeczy po imieniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Administrator zastrzega sobie prawo do usuwania komentarzy, które uzna za obraźliwe wobec siebie lub innych osób.