czwartek, 9 lipca 2020

Po Pucharze - krytycznie, pochlebnie, szczerze

Niedzielnym meczem Gąsawy z AWF-em zakończył się Terravita Puchar Polski 2020. Rozgrywki zorganizowane po 13 latach w ramach odmrażania sportu po pandemii koronawirusa cieszyły się dużym uznaniem w zasadzie z wszystkich stron - zawodników, trenerów, mediów i kibiców. Warto zatem przyjrzeć się temu, co przez ostatnie trzy weekendy działo się na boisku poznańskiego AWF-u.

fot.: Wojciech Nowakowski/Prohokej.pl

Nie będę pisał tu o stronie sportowej - robiłem to zarówno na Prohokeju, a także trochę na TakSięGra.pl. Dziś chcę się skupić na kulisach mojej pracy dziennikarskiej. Na Pucharze Polski (a w ostatnią sobotę także meczach o brąz i złoto mistrzostw Polski) pełniłem podwójną funkcję - sprawozdawcy i reportera (traktuję to jako jedną rzecz) oraz fotoreportera.

Zacznę od tej drugiej roli, bo jej podsumowanie jest krótsze - kilka tysięcy zdjęć (przy tak dynamicznej dyscyplinie coś można wyciągnąć pewnie z co piątego, albo i jeszcze rzadziej), co przekłada się na kilkadziesiąt gigabajtów na dysku. Ale to też rozładowane w najgorszym możliwym momencie baterie (tak przegapiłem dwa gole, a raz zdarzyło się to już po meczu, jednak tuż przed ceremonią nagradzania), walka z czasem podczas zrzucania ich z aparatu na komputer, przy okazji walka z pojemnością dysku komputera... techniczne drobiazgi, które jednak dodają smaczku do tej roboty. A w przerwach można było skierować obiektyw na osę, która usiadła na okalającym boisko płocie (niestety, na zbyt krótko, aby zrobić zdjęcie sugerujące, że jest łamiącym zakaz obecności publiczności kibicem LKS-u Gąsawa), spacerujące po chodniku przy trybunie kowale bezskrzydłe albo szykujące się do lądowania na Ławicy samoloty tanich linii.

Jeśli chodzi o samo pisanie, wyzwania również były i z tej strony. Pierwszym z nich był brak stolika - w pierwszej chwili uznałem to za minus ze strony organizatorów, ale jak położyłem sobie laptopa na kolanach, przypomniały mi się moje początki w Drzonkowie (nota bene - siedem lat temu i ciągle z tym samym komputerem) i w sumie sentyment zwyciężył nad chęcią walki o luksusy. Zwłaszcza że udało mi się podłączyć zasilacz do prądu, dzięki uprzejmości obsługi informatycznej zawodów, czyli ekipy realizującej transmisję oraz prowadzącej wyniki na żywo. Zajmowanie trzech miejsc, wobec wspomnianego w którymś powyższym nawiasie zakazu obecności kibiców, również nie stanowiło dla nikogo problemu.

Tym było natomiast polewanie boiska. A w zasadzie wiatr, który kropelki ze zraszacza przenosił na trybunę i tym samym na laptopa. Ale ten wytrzymał dwie potężne ulewy na EYOF-ie w Győr w 2017 roku, więc i taki prysznic mu niestraszny. Choć lekko spanikowałem podczas ulewy, która przeszła nad AWF-em przed jednym ze spotkań. Na szczęście nie było problemu z tym, aby dokończyć relację już w autobusie - gdzie również dzięki obowiązującemu social distancingowi nikt nie patrzył spode łba na mnie zajmującego całą tylną kanapę (trzy miejsca - a i na dwóch bym się zmieścił, jakby trzeba było).

Co faktycznie dokuczało, to był brak internetu. Bo o ile poprzednie drobiazgi przypominały całkiem przyjemne z perspektywy czasu wydarzenia z przeszłości, o tyle męczarnie, jakie przeżywałem w 2018 roku w Székesfehérvár były naprawdę duże. A strach pomyśleć, co by było, gdybym nie zadekował się w budce nagłośnieniowców na stadionie, gdzie mogłem połączyć się ze światem przez kabel - prawdopodobnie cały wyjazd poszedłby na marne. Oczywiście, w Polsce nie jest to problem, gdyż tutaj niepotrzebny roaming i można sobie zrobić router Wi-Fi z telefonu, tak jak robili to Węgrzy na tamtych ME w pięcioboju - ale zagranicznym dziennikarzom, gdyby tacy byli, nie zazdrościłbym.

Rygor sanitarny również udało się utrzymać - na czele z mierzeniem temperatury z postępującym wzrostem wyniku - od 35,9 pierwszego dnia, przy 36,6 w drugi weekend po 36,9 zmierzone na wojskowym obiekcie Grunwaldu po spędzeniu wczesnego popołudnia na pełnym słońcu. Kibiców miało nie być i oficjalnie ich nie było. A jak byli, to proszono ich o przeniesienie się w miejsce, które już nie podlegało pod jurysdykcję organizatora.

Do tego dochodzi transmisja w TVP, której efektem jest nie tylko ponad 60-tysięczna widownia przed odbiornikami, ale i mój wywiad z komentatorem meczu, Piotrem Sobczyńskim. Tym razem udało mi się nie zaliczyć wpadki technicznej (nie mówcie nikomu, ale dwa wywiady przeprowadziłem przez gapiostwo przy wyłączonym mikrofonie i wypowiedzi są okrojone, aby z pamięci przekazać ich słowa jak najrzetelniej), natomiast już w pierwszym pytanie przejęzyczyłem się - na szczęście plik audio jest schowany na moim twardym dysku, a w tekście jest już zapisane właściwe wyrażenie - i nie zmienia to sensu odpowiedzi mojego rozmówcy.

Jak widzicie, jestem szczery do bólu, więc na koniec tylko napiszę ten najbardziej nerwowy moment - kwadrans do finału i nagle okazuje się, że akredytacje, z których korzystałem przez poprzednie dwa weekendy (dwie, bo któregoś dnia pierwszej zapomniałem), nie obowiązują w dniu finału. Nie mam pojęcia, jak miałem dostać nową bez wchodzenia na teren AWF (zamknięte koło), ani też w którym miejscu informacja o konieczności wyrobienia nowej się pojawiła, na szczęście pan ochroniarz, choć z tymi na zawodach sportowych jest różnie, kierował się zdrowym rozsądkiem i wpuścił mnie.

Wychodzi na to, że teraz się trochę poskarżyłem - wyszło parę małych minusików, przez które organizacji zawodów nie można ocenić na 10/10. Ale tak naprawdę to nie ma chyba w ogóle zawodów, które tak można ocenić - a obserwowałem od kulis mnóstwo imprez w Drzonkowie, gdzie naprawdę poziom organizacji się zbliża do tej oceny jak hiperbola do osi na wykresie f(x)=a/x. Tym samym dla organizatorów wielkie gratulacje, podziękowania* i życzenia dalszej dobrej pracy i poprawy tych drobiazgów.

*A szczególne podziękowania za to:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Administrator zastrzega sobie prawo do usuwania komentarzy, które uzna za obraźliwe wobec siebie lub innych osób.